czwartek, 15 października 2009

Wyszedłem na dwór. Powietrze było ostre i przyjemnie chłodne. Sypał niewidoczny śnieg (widać go było w świetle latarni – śnieżynki, nie te grube zlepki). Ubity, skrzypiał pod butami. Pomyślałem: „To jedna z tych rzeczy, dla których warto żyć na Ziemi”. I zaraz zdałem sobie sprawę, że ja właściwie zawsze odbierałem takie przyjemne wrażenia, jakbym już miał opuszczać ten świat i przypominał sobie wszystkie miłe rzeczy, których tu doświadczyłem. Że te doświadczenia zmysłowego zadowolenia, prostych przyjemności to są właściwe mi doświadczenia pełni, po których (albo w apogeum których) odczuwałem zawsze swoją „zaświatowość” na tle niepowtarzalności mojego pobytu w tym miejscu, w tym czasie, a przez to jedyność mojego życia i przelotność tego wszystkiego, co w nim prawdziwe (intensywne i świeże).

Rzeczy, które czynią życie własnym (sprężystym i jasnym), które pozwalają mi odczuć jego „swojość” są zawsze albo zmysłowymi „wyrazistościami”, albo czynnościami, których samo wykonywanie sprawia mi przyjemność (i tu jest cała gama), albo poczuciem satysfakcji (dokonania, zrobienia czegoś tak jak się należy), a robienie tego, co mi dobrze wychodzi i co sprawia mi frajdę (którą powiększa widok przyjemności, jaką to sprawia innym) w zasadzie jest warunkiem doświadczania tych prostszych przyjemności.

Nigdy nie rozumiałem, gdy mówiono mi, żebym „słuchał serca”, bo tego, co dla mnie najważniejsze ja nie odczuwałem tam, ale niżej (rozluźniona przepona, wrażenie, że jestem w stanie cały wypełnić się oddechem, wibrujące ciepło w brzuchu i w okolicy genitaliów, poczucie właściwego obciążenia – poczucie środka ciężkości – to były dla mnie najważniejsze sygnały). Ale w końcu wziąłem to sobie „do serca”, i mocno sobie tym namieszałem, bo przekładałem to na emocjonalne zrywy.

niedziela, 27 września 2009

Dyskusja do szyby

Byłem dziś świadkiem perfekcyjnego „monodramu” improwizowanego do szyby. W cukierni przy hotelu Cracovia. Wchodząc tam tuż przed zamknięciem, byłem przekonany, że słyszę zwyczajną rozmowę, dopóki spojrzenia i uwagi ekspedientek nie zwróciły mojej: Gość za stolikiem gadał to w okno, to do pustej lady cukierniczej (znaczy, rozmówców miał dwóch).

Była to właściwie dyskusja, w której jedyny widoczny osobnik przekonywał drugiego, żeby nie czepiał się trzeciego, bo gdyby on był w jego sytuacji, to wcale lepiej by się nie spisał. Niestety, nie zapamiętałem dokładnego jej przebiegu, a to dlatego, że sama scena – sugestywność prowadzonej z całą powagą rozmowy – wywołała we mnie nagłą refleksję. Pomyślałem mianowicie, że ten pijak właściwie wcale nie musiał halucynować swoich kompanów – nie musiał wierzyć w ich istnienie. Raczej, alkohol mógł podziałać nań w ten sposób, że pobudził jego wyobraźnię i pozbawił go skrupułów przed odegraniem wyimaginowanego dialogu publicznie – przed „zrobieniem widowiska”. Tak jak dzieci czasem bez skrępowania mówią do siebie i do rozmaitych wewnętrznych rozmówców (znajomych i obcych), nawet (a może i zwłaszcza) w obecności rodziców.

piątek, 28 sierpnia 2009

Jeden pies, albo „Nowy kostium błazna”

Listopad 2007, „Bunkier Sztuki”. W ramach obchodów 17-tej rocznicy śmierci Tadeusza Kantora – projekcja filmu Andrzeja Sapii, Istnieje tylko to, co się widzi.
Przykre wrażenie – pustoty w szacie zadumy (msza). Film zrealizowany nad podziw zręcznie – z tego, co dało się (wolno było?) wykorzystać: garść zdjęć i rysunków w różnych ujęciach. Jego przedmiot (wędrówki Kantora, głównie po południowej Europie) – wątpliwy. Obróbka i prezentacja materiału – ryzykowne. Głos lektora niepotrzebnie dramatyczny, wieszczowaty. Całość raczej nieszkodliwa.
Czy komuś się to przyda? Czy kogoś zainspiruje? To oczywiście możliwe – jak ze wszystkim. Cała ironia (właściwie odwieczny obłęd) leży w tym: ten film (i jemu podobne) zaciemnia cel i sens tych działań które próbuje ukazać, o których stara się opowiedzieć (rysowanie wszystkiego wokół, prowadzenie dziennika czy pamiętnika). Więcej – zakłamuje ich kierunek poprzez ikonizację autora (nostalgię, zdradliwe ulirycznienie, a przede wszystkim – wyróżnienie).
Czy Kantor był świadom swojej „everymeńskości”? Nie wątpię. Swojej dziwaczności? Też. Czy jednym z problemów, które próbował naświetlić nie była relacja między zwyczajnością a dziwactwem („wielkim artyzmem”, nadwrażliwością, nadpobudliwością, „nadczynnością” zmysłu obserwacji, refleksji itd.)? Czy nigdy nie dręczyło go, że być może nie da się sprawdzić, jak to wszystko wygląda „z drugiej strony” – oczami kogoś, kto nie chłonie świata tak namiętnie, nie uświadamia sobie aż tyle i nie analizuje tak gorączkowo? Że być może nie sposób upewnić się, że to jest „tak samo”, lecz mniej wnikliwie lub tylko mniej świadomie? Bo jeśli kształtujemy materię naszego doświadczenia, jeśli „układamy” ją w „treść”, to czy nasza specyfika nie odbiera nam dostępu do wspólnej, „nagiej” treści?
Ale jednak tę zwykłość Kantora – jego małość i bezbronność, jego zagubienie – widać w tym filmiku. Właśnie! Więc co? Spełnia swoją rolę dokumentalnej impresji o „wielkim artyście”? Przybliża go? Przybliża do niego? Chyba tak. Ale czy lepiej, niż jego teksty i rysunki? Na pewno zwięźlej, w bardziej zmasowany sposób, przez co silniej przemawia do wyobraźni.
Czego się więc czepiam? Co mi nie pasuje? Kult. Ale to jest w porządku! W pewnych granicach. W pewnych granicach… Kantor robił coś potrzebnego. Może nawet bardzo potrzebnego. Ale czy bardziej niż inne „wytwory kultury”? Musi, że tak – skoro się to bada, wystawia, wspomina, dokumentuje, skoro próbuje się ocalić jego dzieło i zatrzymać je. Ale też pewnie za dużo tego.
Jak udostępniać dzieło sztuki? Żeby ułatwić inspirowanie? Żeby utrudnić zatrzymywanie się na pozorach, na patynie? Ale jeśli ktoś łaknie patyny (albo zwyczajnie chwilowo jej potrzebuje)? Łatwo ją znajdzie – wszędzie jej pełno. Dlaczego pokrywać nią akurat dzieło i postać człowieka, który we wszystkich swoich publicznych akcjach starał się jej przeciwdziałać, ograniczać ją; który być może po to założył archiwum swojego teatru, żeby go przed nią uchronić?
Mówię „być może”, bo nasuwa mi się też i taka intencja: żeby badać proces powstawania patyny – wietrzenia twardego podłoża pod wpływem reakcji chemicznych, tak powolnych, że niemal niezauważalnych (albo jak biolog, nastawiający kulturę bakterii lub pleśni, by następnie codziennie oglądać ją pod mikroskopem).
Taka jego intencja wydaje mi się tym bardziej możliwa, że chyba nie wierzył w „opakowanie” całego Cricotu. Musiał być świadom nieodwracalności jego wystawienia na widok publiczny – jego bezbronności jako konstrukcji równie silnej w swoim oddziaływaniu, co podatnej na uszkodzenia (na deformacje); zatem i nieuchronności jego „utleniania”.
Całkiem wbrew słowom Kantora o wrażliwości i obracaniu całego życia w sztukę jego dzieło (i wielu innych) jak gdyby „topi się w formalinie”, balsamuje się je, więcej nawet – knebluje. Muzea i galerie często paradoksalnie walczą z dziełem. Ci, którzy szukają „chleba dla duszy” muszą się zdrowo napracować, żeby go wyłowić, żeby się do niego dogrzebać, wydrzeć go. Ale też tacy zawsze sobie poradzą. Jak też – potrzebują tego „oporu instytucji”.
Zawsze tak będzie. Trza się trudzić (po prostu). Jednak tzw. instytucje kultury powinny pomagać wrażliwości – żywić ją i chronić, wzmacniać, ułatwiając dostęp do sposobów „radzenia sobie” wykształconych przez wielkich. Przeciwności będą zawsze. Sztuka ekspozycji dzieł to szczególna sztuka aktu – takiego ich wystawiania, które gwarantuje im bezbronność, nagość, nie narażając ich przy tym na banalną goliznę, albo, co gorsza, na pornografię.
Swoją drogą, ta totalność artystyczna jest jak grzebanie łapkami w ziemi – jak piesek. Długo tak można? Pies-obsesjonat? Czy nie jest w stosunku do innych psów wykolejony? Chyba nie zgadzam się na sztukę, która nie jest terapią. Albo zabawą (w rozumieniu Cwietajewej i Tagore’a). Owszem, alienacja jest chlebem powszednim ludzi, którzy poświęcili się twórczemu życiu, ale zgłębianie alienacji tylko ją pogłębia. Sztuka awangardowa to dziś często tylko opium alienacji (na równi z nobilitacją banału), przydawanie wartości jej jądru – tworzenie dlań rynku. Mamy dziś akademie rozdrapywania ran i wydumanej blagi, uczelnie dla hochsztaplerów i chorych żebraków (komediantów powszedniości). A potem – do galerii, na portale internetowe, do kolorowych magazynów. Wszystko w eleganckiej oprawie. Elityzacja dostępu do sacrum. Klerykalizacja, czyli propagowanie masochistycznych (tj. zastępczych) praktyk erotycznych oraz uśmierzających poczucie bezradności i pustki opowiastek w zamian za przywileje podatkowe. Po staremu. Tyle, że po świecku, tj. instytucjonalizacja prometeizmu i syzyfizmu za niewielką opłatą członkowską (wyznanie wiary i ewentualnie bicie się w pierś). Oczywiście, pod maską akwizytora lub cygana – męczeństwo tym wznioślejsze, że ukryte. Jawny ketman w najlepszym z możliwych ustrojów. Jeden pies. Czy-li bies?

piątek, 21 sierpnia 2009

Dziwne zwierzęta

Kobiety - dziwne zwierzęta. Jakaś część mnie tak sobie czasem mówi. Ta, która myśli (a może tylko mówi?) o sobie „mężczyzna”. A kto mówi: „Mężczyźni. Dziwne zwierzęta” (tak właśnie, nie: „Dziwne z nas zwierzęta”)? Czy ten ktoś nie patrzy oczami kobiety? Czy nie odtwarza w wyobraźni (jak często dzieci naśladują miny dorosłych, próbując w ten sposób zrozumieć emocje i postawy, które się za nimi kryją oraz przyswoić je sobie) tego spojrzenia z góry, przepełnionego niedowierzającym zadziwieniem, w którym wyraża się daremność doszukiwania się sensu tam, gdzie go w ogóle nie ma?

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Chlew?

Chcąc doprowadzić do końca cały ten „ciąg domina” – nadać mu gładkość i pozór płynności (ujmując to inaczej: precyzyjnie zmontować, by uzyskać „na ekranie” doskonałą iluzję nieprzerwanego ruchu) – muszę cały czas powracać w te struktury, które chcę zdemontować i poddawać się ich naciskowi. Jest tak, jakbym przymierzał ciężką zbroję tylko po to, żeby dobrze zapamiętać i opisać, jak się w niej czuję. Ale nie na podstawie wspomnień z bitew, pojedynków i turniejów, lecz tak jak bym już był człowiekiem wolnym od tego zamętu, więcej – jakbym nigdy nie doświadczył tego szaleństwa nie jako szaleństwa, lecz jako właściwego, powszedniego smaku życia. Ale tak też muszę to opisać i zapewne właśnie przeskakiwanie pomiędzy tymi dwoma punktami widzenia – nawykłym i nienawykłym, inicjowanym (napiętnowanym) i niewinnym (poczciwym) – tak mnie wyczerpuje.

Albo jest tak, jakbym czyścił jakieś zapaprane pomieszczenie silnie żrącymi środkami i musiał co chwila wychodzić, by zaczerpnąć tchu. I tak w kółko, żeby w końcu paść zamroczony gdzieś w stogu siana. A po nie dość słodkiej drzemce, napiwszy się ciepłej wody i zagryzłszy kanapką, znów wracać do roboty.

piątek, 26 czerwca 2009

Koniec końcow,

Najgorsze to usłyszeć: „A cóż ci się takiego stało?! Wszyscy cierpimy!” Taak? To dlaczego nie wyjecie o tym? Poza tym, kto ma mierzyć ból? Czy bardziej męczy się ten kogo zgnojono, ale w końcu się wyrwał, czy ten kogo „tylko trochę sponiewierano”, ale obrzydzono mu tym życie i wystraszono tak dokumentnie, że nie ma dokąd się wyrwać, bo wszędzie i wszystko tak samo boli – każda odrobina sukcesu, każda chwila zasłużonej dumy? Byle gratulacje, byle pochwała i od razu ta sama gula w gardle i zarzekanie się, że „to nic wielkiego, drobnostka”. Każde spojrzenie wyrażające uznanie albo co gorsza seksualne zainteresowanie lub wyzwanie – od razu paraliż i zerkanie na boki albo przybieranie twardej lub wręcz wrogiej miny. „Zdrewnienie” – udawanie umarlaka, aż drapieżny zwierz straci zainteresowanie i sobie pójdzie (czasem to nie wystarcza – trzeba odepchnąć).
No, ale z drugiej strony strach też jest względny – jeden się wystraszy, ale pójdzie naprzód, drugi stanie i nigdzie się nie ruszy. To zależy od skojarzeń - tego, jak przykre są dla nas. Ale skoro tak, to czy możemy się winić? I czy wolno nam komukolwiek powiedzieć: „Nie zrobiłeś wszystkiego, na co cię stać”? Skoro ten ktoś zawsze może odpowiedzieć: „A po co miałbym? Żeby przeżyć? Ale może nie warto? – Nawet, jeśli tam nic nie ma”… I nawet komfort powiedzenia sobie po cichu: „Idź z Bogiem, głupcze” nie wydaje się dozwolony bez zastrzeżeń. Bo czy mówiąc tak, nie chcemy raczej uchylić się od powiedzenia: „Nie rozumiem” lub nawet: „Może to ja jestem głupi w swoim przekonaniu”?

Literatura „kończy się” już od stu lat. No, niech będzie – pięćdziesięciu. Ale, ponieważ nie mamy nic w zamian – jeszcze nie dojrzeliśmy (jeszcze się nie przebrała miara?), nie rozprzęgły się wiązania form komunikacji (i nie skrystalizowały na szerszą skalę nowe) – piszemy. To wciąż jeszcze się przydaje. I bez względu na to jak bolesne czy biedne jest to, co ma się do przekazania, trzeba to przekazać z całą mocą i z całą zuchwałością i żarliwością, na jakie nas stać – żeby ciekawskie zwierzę o jedną sekundę dłużej zatrzymało wzrok, żeby przeżuło o jedno zdanie więcej. Nie po to, żeby zostać wysłuchanym (ta potrzeba częściowo spala się już w samym pisaniu), ale po to, żeby to zwierciadło bólu mogło służyć też za źródło mocy – za wodopój. Jak lament wykuty w kamieniu – chłodny, lecz kojący nerwy. „Tutaj ujrzałem swoje cierpienie i tu je pozostawiam. Odchodzę z sercem czystym i lekkim”.

środa, 24 czerwca 2009

Głupota czy nie?

Macie do czynienia z głupkiem nr 1.

Użyłem słowa „głupek” mimowolnie i nieumyślnie. Lecz, skoro to zrobiłem, nie będę go równie pochopnie wycofywał (nauczony świeżym przykładem). Bo może się okazać, że zachowanie, którego typowy przykład zaraz wam opiszę, całkiem słusznie podpada pod jedno ze znaczeń tego słowa. Ten bowiem, kto nie umie myśleć, zawsze ma jeszcze szansę nauczyć się jako tako to robić. Co jednak ma począć ten, kto nawykowo, nie tyle wątpi, co podważa swe najbłahsze zamiary, wszelkie nowe pomysły działania, a nawet wręcz działa wbrew nim, jeśli nie ma dla nich gotowego uzasadnienia? Ale po kolei.

Ostatnio jest na tyle ciepło, że od kilku dni chodzę w półbutach. Dziś, wychodząc w pośpiechu do miasta, odruchowo sięgnąłem po półocieplane buty z cholewką. Ale od razu powiedziałem sobie: „Znów spocą mi się stopy. Założę półbuty”. Na wszelki wypadek rzuciłem jeszcze okiem przez okno – wszystko wyglądało OK. Zerknąłem na termometr – 8 stopni. Gdy tylko wyszedłem z bramy, zobaczyłem, że kropi. „Aa, no tak!”, pomyślałem, ale zaraz się pocieszyłem: „Taki tam deszcz…” Lecz tylko po to, by po przejściu przez trawnik pod blokiem na chodnik tuż przy jezdni, zorientować się, że pada już od dłuższej chwili, bo wąski pas nagiej ziemi, który kiedyś był trawnikiem,ciągnący się od przystanku do kiosku zupełnie zmiękł i jeszcze chwila, a zmieni się w gęste błoto. „Było usłuchać!?”

Po paru ładnych minutach czekania na przystanku (tym po drugiej stronie ulicy, zadaszonym), tak mi się zrobiło zimno, że ze zniecierpliwieniem zacząłem wyglądać autobusu (który wyjeżdża zza zakrętu, ale ponad garażami i ogrodzeniami można przez chwilę ujrzeć jego dach pomiędzy budynkami jeszcze przecznicę wcześniej). Deszcz wkrótce wzmógł się do tego stopnia, że grzecznie usiadłem na ławeczce wiaty i kiedy autobus w końcu podjechał, czyhałem niemal aż do momentu, gdy się zatrzyma, żeby szybko przyskoczyć do drzwi. Niemal, bo z bezruchu jeszcze bardziej zmarzłem i nie mogłem się już doczekać, aż sobie wygodnie siądę przy oknie w ciepłym. Właściwie, zmarzłem aż tak dlatego, że poczucie klęski, wywołane zlekceważeniem kolejnego pomocnego podszeptu intuicji, sprawiło, że spadło mi krążenie i siedziałem cały spięty. To było nie tyle czekanie, co wyczekiwanie – na autobus-wybawcę, który miał mnie zabrać ze sceny mojej porażki. (Gdy przesiadałem się na tramwaj, lało już na całego.)

Głupota to więc, czy nie? Uporczywie ignorować wszystkie myśli, które pomagają zmienić podejście do życia, wszystkie „wieści z drugiej strony zasłony”?